Z tym wpisem noszę się już od dłuższego czasu. Właściwie od kilku lat. Początkowo chciałam oprzeć go o moje obserwacje nauczycieli, za których nauczaniem podążałam. Fakty były jednak takie, że sama wpadałam w pułapkę, o której chciałam pisać. Prawdopodobnie musiałam przejść pewien proces sama, żeby zobaczyć wyraźnie w którym miejscu skali określającej to zjawisko jestem i jak mogę swoje położenie zmienić. Rzecz tyczy się relacji z pracą, którą – jakby nie patrzeć – jest nauczanie jogi.
Moje obserwacje
Etos pracy, jaki obserwowałam u moich przewodników na ścieżce jogi był jeden – wymagający oddania graniczącego z poświęceniem. Pierwszym przykładem, z jakim się zetknęłam, był Faeq Biria. Zajęcia z nim w ramach warsztatów pod koniec lat 90tych oraz początkiem dwutysięcznych trwały 3-4 godziny. W sumie w ciągu dnia 7-8 godzin. Kiedy koleżanka na jednym z takich wyjazdów podeszła do niego chcąc zaproponować swoje towarzystwo w drodze z miejsca posiłku do pokoju ostrzegł ją, że może za nim nie nadążyć. Jego skupienie, intensywność przekazu i energia, jaką przy tym tryskał, totalna kontrola nad salą pełną ludzi (czasem ponad setka) wzbudzały nasz podziw. Uwielbialiśmy go i stawialiśmy sobie za wzór. Faeq był bezkompromisowy w każdym calu. Tuż przed pandemią, kiedy był już po 70tce tak bardzo zaangażował się w szkolenia nauczycielskie w nowych krajach, że pół miesiąca szkolił i egzaminował w Brazylii a drugie pół w Chinach z gracją zmieniając strefy czasowe. Jego żona Corin powiedziała wtedy, że kiedy z nim jedzie stawia mu ultimatum, że uczy nie dłużej niż 6 godz. dziennie, choć on potrafił dobijać do 8.
Potem zetknęłam się z damskim wydaniem takiego podejścia – Ritą Keller. Akurat kontakt z nią zapamiętałam głównie z komisji egzaminacyjnych. Ona uczyła mnie na co zwracać uwagę oceniając, jaką logiką kierować się konstruując wymogi na poszczególne poziomy egzaminów. Jeździłam za nią do Finlandii (od tego się zaczęło), na Węgry i oczywiście towarzyszyłam jej przez wiele lat w Polsce. Egzaminy pod jej przewodnictwem nigdy się nie kończyły i nie ma w tym stwierdzeniu przesady. Zaczynaliśmy rano ok. 9 a kończyliśmy czasem nawet o północy. Zupełnie jakby nie było ograniczeń związanych z potrzebami fizjologicznymi. Jedyne egzaminy, które miały szansę zakończyć się w terminie to, te w dniu, w którym Rita miała lot powrotny. Możecie sobie wyobrazić kondycję komisji po kilkudniowym maratonie w tym stylu.
Ostatnim przykładem, o którym chcę wspomnieć, jest sama Gita Iyengar, której okoliczności odejścia najlepiej zaświadczają o jej graniczącym z unicestwieniem poświęceniu dla nauczania. Możecie o tym przeczytać tu w moim poście opublikowanym zaraz po jej śmierci. Ona potrafiła całe lata stawiać się w RIMYI w Punie na wypełnionej po brzegi (ok 120 osób) sali do jogi w opłakanym stanie zdrowotnym, z notorycznym bólem biodra, które powinno było być wymienione już dawno. Nie było tu mowy o żadnej taryfie ulgowej.
Nie chcę powiedzieć, że te postacie wielkiego formatu powinny dawać nam inny przykład. Gdyby nie to na jaką skalę działali i z jaką intensywnością się spalali w misji przekazywania nauczania BKS Iyengara – prawdopodobnie – nie dane by nam było do niego dotrzeć. Jestem im za to wdzięczna, choć teraz z perspektywy czasu i zupełnie innego miejsca oraz momentu w historii – patrzę krytycznie na etos pracy, który swoim przykładem propagowali.
A co ze mną?
Wzrastałam jako nauczyciel patrząc na ich przykład, jako ważny punkt odniesienia. Te postawy – między innymi – ukształtowały moje podejście do pracy (choć uczciwie mówiąc nie tylko – jestem pokoleniem z lat 70tych…). W efekcie brałam na swoje barki obciążenie zajęciami, którego potem nie byłam w stanie udźwignąć bez kosztów na zdrowiu.
Punktem kulminacyjnym był pamiętny rok 2018/19. W każdym z 9 miesięcy prowadziłam dwa warsztaty sobota-niedziela oraz jeden w sobotę – wszystkie zamiejscowe (w sumie ponad 20 w roku szkolnym). Kiedy jechałam do Gdańska uczyłam od piątku do niedzieli i w 2,5 doby miałam 24 godziny na sali. Nie wliczam tu warsztatów tygodniowych latem. Nietrudno zgadnąć, że osłabiało mnie to i w efekcie – co miesiąc łapałam infekcje. Nawet zrobiłam pełną diagnostykę immunologiczną, żeby ten fenomen wyjaśnić, ale ona nic nie wykazała. Pomogła dopiero przerwa od pracy.
Tak naprawdę „uratowała” mnie pandemia. Kiedy przyszedł pierwszy lockdown w 2020 roku odetchnęłam z ulgą, bo autentycznie – miałam wrażenie, że zderzę się ze ścianą. Wtedy oprócz weekendowych warsztatów wyjazdowych (już tylko dwa razy w miesiącu) zaczęłam rozwijać szkołę we własnej lokalizacji na Salwatorze (wcześniej szkoła nie zaprzątała mi głowy). Zdałam sobie wtedy sprawę, że muszę zacząć zmieniać swój styl pracy, bo moje ciało płaci za dotychczasowy – zbyt wysoką cenę.
Pierwszym krokiem było stopniowe ograniczanie warsztatów wyjazdowych. W 2021 roku poprowadziłam ostatni warsztat gościnny – w Suchej Beskidzkiej. Wtedy przemknęło mi przez myśl, że może powinnam już zacząć planować „wyciszanie” mojej działalności weekendowej. Nawet przyszło mi do głowy, że mogłoby to być w okolicach moich 50 urodzin. Szybko jednak skarciłam się za taką szaloną myśl. W kolejnym roku 2022 poprowadziłam jednak ostatni weekendowy zjazd szkoleniowy dla nauczycieli (sama się tą decyzją zaskoczyłam). W zamian wprowadziłam jednodniowe spotkania mentringowe.
W zeszłym roku szkolnym 2022/23 miałam 9 pracujących weekendów – jeden w miesiącu, wszystkie u siebie w studio. W tym roku poprowadzę już tylko 6 warsztatów weekendowych. Za 10 dni kończę 50 lat i nie wiem czy w roku szkolnym 2024/25 pojawi się jakaś cyfra. Myślę, raczej, że zostawię sobie zjazdy mentoringowe w soboty – ok 6 takich spotkań w roku.
Kiedy pytam o to, co chciałoby moje ciało – mówi mi, że chciałoby w weekendy spędzać czas z rodziną. Chciałoby mieć prawo do przerw w codziennych obowiązkach zawodowych co 5-6 dni. Kiedy wyznaczony jest weekend pracujący – szkoła i moi regularni uczniowie po takim weekendzie nie znikają. Muszę następnego dnia rano wstać i zająć się ich potrzebami. Wtedy pracuję bez dnia odpoczynku 7-13 dni z rzędu. Nawet jeśli to się powtarza co miesiąc, półtorej czy dwa – jest dla mnie coraz większym obciążeniem.
Znacie mnie i wiecie, że jestem konsekwentna. Również w tym, że nie używam kategorycznych sformułowań typu – „nigdy”, czy „zawsze”. Dlatego nie napiszę, że ten rok szkolny 2023/24 jest ostatnim, w którym możemy spotkać się w weekend (oczywiście w Krakowie). Natomiast chciałabym, abyście znając tę historię nie były_li zaskoczeni tym, że tak może się stać. Dlatego mam prośbę – skorzystajcie z tego, co mam w ofercie teraz, bo nauczyciele jogi wbrew pozorom nie są omnipotentni i ich zasoby zwyczajnie się wyczerpują.