Każda podróż zaczyna się w głowie. Proces ten bywa wieloetapowy i … tak też tym razem było w moim wypadku. Zanim doszło do powstania planu podróży i wszystkich związanych z nią przygotowań musiałam pokonać w sobie samej pewne przeszkody. Jaki był więc kontekst tego wyjazdu?
Moja długa nieobecność – nieobecność Ich dwojga
Ostatni raz odwiedziłam Indie – 7 lat temu. Była to moja czwarta wyprawa na Dekan. Utrzymywałam stały rytm – wyjeżdżając po nauki do Instytutu Iyengara co 2 lata. A zatem – dwa lata od pamiętnego ostatniego wyjazdu miałam zaplanowany kolejny. W lipcu 2014 roku zakupiłam bilety lotnicze do Bombaju na grudzień a niespełna miesiąc później dowiedziałam się o śmierci Gurujiego. Dodatkowo – chwilę potem, czyli we wrześniu – spadł na mnie kolejny „grom z jasnego nieba” czyli pozytywny wynik testu ciążowego. Kiedy tylko przekroczyłam cezurę 14 tygodnia ciąży – stało się dla mnie jasne, że faktycznie zostanę mamą i w tym stanie podróżować nie powinnam. Jak wiadomo – po ciąży następuje poród i trudy pierwszych lat macierzyństwa. Ukończenie przez Kosmę 3 lat uznałam za dobry moment aby powrócić do moich regularnych wizyt w Instytucie Iyengara w Punie (RIMYI). Tym bardziej, że nadarzała się wyjątkowa okazja – 100 lecie urodzin Gurujiego i związane z nią 10-dniowe warsztaty jogi – również z Gitą Iyengar. Ci z Was, którzy czytali moje zapiski z wcześniejszych pobytów w RIMYI wiedzą o mojej fascynacji nauczaniem Gitaji. Jednak i tym razem nie udało mi się wyjechać, choć latem przezornie zaopatrzyłam się w kolejny bilet lotniczy… Jesień i zima zeszłego roku były czasem próby dla naszej rodziny. Remont lokalu na szkołę pochłaniał nas bez reszty. Postanowiłam więc nie dokładać obciążeń swoją dłuższą nieobecnością w domu. I tym razem odpuściłam. Zaraz po zakończeniu obchodów 100 urodzin Gurujiego okazało się, że odpuściłam ostatnie nauczanie mojej ukochanej Nauczycielki. Tym samym oboje – Gujiego i Gitaji ostatni raz widziałam razem – w styczniu 2013.
Szykowałam się zatem na powrót w dobrze znane mi miejsce – jednak bez znaczących dla mnie w nim osób – w dwójnasób puste. Narastająca we mnie ambiwalencja wobec pierwszego po długiej przerwie stażu w RIMYI kazała mi zdezerterować – odpuścić po raz trzeci. I kiedy latem w myślach żegnałam się z planami wyjazdu (tym razem postanowiłam nie kupować biletu na przelot zawczasu) Instytut sam się o mnie upomniał. W lipcu tego roku dowiedzieliśmy się, że w grudniu ma się odbyć tygodniowe seminarium – pod tą samą nazwą co odbywające się corocznie od śmierci Iyengara grudniowe warsztaty – Yoganusiasanam. Tym razem jednak – ma ono być poświęcone zmianom w certyfikacji, egzaminach i treningach nauczycielskich. Pomyślałam – to tylko tydzień… od czegoś trzeba zacząć. A poza tym – temat był dla mnie niezwykle ważny. Decyzję podjęłam szybko.
Czułe przywitanie
Indie przywitały mnie z otwartymi ramionami. Tak jest zawsze, kiedy przyjeżdżam do nich pełna obaw i rezerwy. Jednak następnym razem po pokonaniu wewnętrznego oporu – kolejna wizyta nie jest już tak pomyślna i nie wszystko idzie gładko. Przy okazji ostatniego pobytu zapoczątkowałam zwyczaj odbywania krótkiej adaptacji na Goa – poprzedzającej właściwy cel mojej podróży. Długo szukałam odpowiedniego miejsca dla siebie wśród morza ofert w Internecie. Kiedy jednak odkryłam, że ośrodek, w którym spędziłam przyjemne kilka dni 7 lat wcześniej, wciąż działa – nie wahałam się wróć właśnie tam.
Mała zatoczka od północy oddzielona wysokim klifem a od południa (od swojej siostrzanej plaży) atolem stała się moim azylem – miejscem odosobnienia. Mała Cola zmieniła się od mojego ostatniego pobytu. Przybyło tu miejsc noclegowych i ośrodków dla grup praktykujących jogę. Radżastańskie namioty wciąż stały blisko linii brzegowej. Zajęłam jeden z nich – z niezakłóconą panoramą morską rozciągającą się z mini tarasu.
Morze Arabskie huczy i ten intensywny szum wypełnia przestrzeń małej zatoki. To dobry akompaniament dla bycia ze sobą – myślami, uczuciami i wszystkim, co pojawia się w świadomości. Pozostałe namioty w większości puste wynajmowane były na noc lub dwie przez miłośników ciszy i kontemplacji. Plaża była praktycznie pusta. Nawet za atolem na dużej Cola Beach nie spotkałam zbyt wielu turystów. Zadziwiające – pomyślałam – przecież to szczyt sezonu. Okazało się, że odpowiedzialna za to jest niedawna plajta słynnego biura podróży Thomas Cook. Cóż za korzystny zbieg okoliczności – skonstatowałam.
Prosta rutyna dnia codziennego wypełnionego praktyką, czytaniem, spacerami i regularnymi posiłkami przyniosła odprężenie, pozwoliła wyciszyć myśli, poukładać się wewnętrznie i zregenerować. Odosobnienie powoli dobiegło końca – nadszedł nieuchronnie czas opuszczenia mojej rajskiej plaży, aby udać się tam, gdzie powinnam była zjawić się już wcześniej.