Goa – Pune. Spojrzenie na Indie
Po siedmiu latach nieobecności uderzyło mnie jak bardzo Indie się zmieniły pozostając jednocześnie niezmienne. Pierwsze dostrzega się zwłaszcza na lotniskach. Widać jak ta forma transportu na subkontynencie dynamicznie się rozwija. Wielki kraj pokrywa się coraz gęstszą siatką krajowych połączeń lotniczych – do tego – w bardzo przystępnych cenach. Lotniska rozbudowują się i modernizują – zaryzykowałabym stwierdzenie, że w zasadzie nie różnią się standardem od tych zachodnich. To ostatnie odczułam zwłaszcza w Bombaju. Przez lata trwająca rozbudowa portu lotniczego dla połączeń międzynarodowych przyniosła naprawdę imponujące rezultaty.
Kiedy jednak opuści się bezpośrednie sąsiedztwo lotniska – dawna twarz Indii zaczyna wyzierać z każdego zaułka. Brud, ubóstwo i narastające rozwarstwienie społeczne wciąż są żywą częścią indyjskiego pejzażu miejskiego, podmiejskiego i prowincjonalnego. Ten ostatni element najbardziej odczuwa się w miastach, najmniej na wsiach. Wciąż pozostaje we mnie widok bezdomnych koczujących przy FC Road w Punie, obok których przechodziłam dwukrotnie w ciągu dnia. Rano kiedy szłam na zajęcia – spali bezpośrednio na chodniku zawinięci w koce aż po czubek głowy. Nad ich legowiskiem wisiał potężny billboard z reklamą luksusowych apartamentów z hasłem reklamowym odwołującym się do „tego właśnie adresu w Punie”. Mimo, że było już jasno – odsypiali noc. Ulica indyjska bowiem rano jest spokojniejsza niż wieczorem. To tak jakby codziennie w ich domu odbywała się impreza do późnych godzin nocnych. Wieczorem widywałam więc jak próbują odnaleźć się w panującym wokół chaosie. Nikt z przechodniów nie zwracał na nich specjalnie uwagi. Byli naturalnym elementem otoczenia.
Przemieszczając się z Goa do Puny miałam okazję poobserwować twarz Indii – tę immanentną oraz tę, która tak szybko zwraca się ku zachodnim wzorcom. Mogłam też obserwować własną na tę obserwację reakcję – pełną rezerwy – narastającej z wyjazdu na wyjazd. Przecież te Indie widywałam już wcześniej. Teraz zaś widzę coraz wyraźniej – być może poprzez pryzmat narastającego rozwarstwienia między tym, co ulega przemianie a tym, co pozostaje niezmienne – prawdę o społeczeństwie indyjskim, która kłóci się bardzo z moim systemem wartości.
Wizyta w RIMYI (Ramamani Iyengar Memorial Yoga Institute)
Puna była do tej pory dla mnie miejscem oswojonym. W pobliżu Instytutu Iyengara wynajmowałam zawsze to samo mieszkanie, chadzałam do tego samego sklepiku po warzywa – miałam swoje utarte szlaki i rytuały dnia codziennego. Tym razem jednak musiałam znaleźć inną formułę organizacji mojego tam funkcjonowania. Zamiast miesiąca miałam być w Punie tylko tydzień i to na dodatek większość czasu spędzać – nie w Instytucie a na sali wynajmowanej od ekskluzywnego Hindu Gymkhana – klubu sportowego dla zamożnych. Wybrałam więc hotel nieopodal, tak abym dystans na codzienne zajęcia mogła pokonywać spacerem.
Zanim jednak tam trafiłam po przylocie do Puny – za sprawą znajomych Niemców – prosto z lotniska znalazłam się w RIMYI. Trwała akurat procedura rejestracji na Yoganusiasanam, którą częściowo udało mi się przejść. Nie było to łatwe, bo co druga mijana osoba okazywała się znajomym sprzed lat – dawno niewidzianym, z którym wypadało zamienić kilka słów. Bardzo mnie to entuzjastyczne przyjęcie społeczności zaskoczyło i ujęło. Pomyślałam – „Jednak mnie pamiętają!”.
W tym ogólnym zamieszaniu nie bardzo znalazłam przestrzeń na to aby rozejrzeć się po Instytucie – poczuć ponownie jego atmosferę. Okazja ku temu nadarzyła się kilka dni później. W przerwie między zajęciami wybrałam się tam, żeby wymienić walutę. Czasami bankierzy przychodzą do RIMYI i to niezwykle ułatwia sprawę. Poza nimi w holu Instytutu w zasadzie nie było nikogo. Sklep z książkami był nieczynny, sala na górze pusta i ciemna. Podwórko oddzielające budynek szkoły od mieszkania Iyengarów również świeciło pustkami. Udałam się na górę aby pobyć chwilę w sali do praktyki. Wszystko wyglądało identycznie tak samo jak wcześniej a jednak biła z tego miejsca jakaś przejmująca pustka. Nie były w stanie jej zapełnić wyłaniające się zza okien gigantyczne portrety Gurujiego i – nieco mniejszy – Gitaji. Powieszone na pomalowanej na żywy zielony kolor fasadzie domu Iyengarów wydawały się jakoś nie na miejscu. Jakby cały zabieg dekoratorski miał zamaskować fakt, że nie ma ich już z nami. Zdałam sobie wtedy sprawę jak intensywna była obecność obojga, jak bardzo to miejsce za ich życia było nią przesycone.
Po wyjściu z Instytutu przeszłam jeszcze mój utarty szlak do niegdysiejszego mojego mieszkania, odwiedziłam starego znajomego Hindusa po to aby skonstatować, że Model Colony – nie zmieniło się prawie wcale.