Statycznie czy dynamicznie?
Zastanawia mnie ostatnio dlaczego w asanach tkwimy nieruchomo, zastygamy przenosząc cały dynamizm do środka. Kiedy ostatnio [2011 – wpis pochodzi z 2012] Guruji nauczał w Chinach w ramach ogólnonarodowych obchodów wzajemnych relacji między Państwem Środka i Indiami – w bloku ukazującym zderzenie dwóch potężnych kultur o rozmiarach cywilizacji – powiedział „W Tai Chi jest płynność ruchu, w asanie jest akcja”. Posiadając całą wiedzę o tym, z jaką mocą praktyka nieruchomych pozycji może penetrować nasze ciało i umysł – Guruji z pewnością ma rację. Kwestia transformującego wpływu asan na nasze ciało jest stosunkowo oczywista i nie wymaga specjalnej argumentacji. Interesuje mnie ta druga – dlaczego statyczne pozycje z większą siłą oddziałują też na nasz umysł…
Weźmy na warsztat hipotezę pierwszą – skupiamy się na ciele, aby trenować nasza uwagę. Wywołując uwewnętrznioną akcję, o której mówi Iyengar koncentrujemy się na poszczególnych częściach ciała. To z pewnością doskonały trening skupienia. No dobrze – może ktoś powiedzieć – a czy wykonując płynne ruchy Tai Chi nie skupiamy się na sposobie w jaki porusza się ciało? Czy kiedy uczestniczymy w lekcji metody Feldenkraisa nie dzieje, się coś podobnego [pisałam o tym tu]? Czyż nie studiujemy przebiegu zmian w ciele, jakie towarzyszą wykonywanym ruchom? Sądzę, że tak właśnie jest i do nauki koncentracji, czy też treningu uwagi można wykorzystać nasze ciało również wtedy, kiedy się porusza. A nawet ów ruch zdaje się pełnić tu kluczową rolę.
Nasuwa się więc hipoteza druga – nieruchoma asana ma za zadanie przygotować ciało do medytacji. W domyśle zakładamy, że praktykując medytację nie poruszamy się – przyjmujemy jedną pozycję, którą utrzymujemy przez pewien czas. Rzecz w tym, aby utrzymując daną pozycję stosowną do medytacji nie rozpraszać medytującego umysłu uczuciem niewygody. Dzięki wytrwałej praktyce różnych pozycji – niekoniecznie tych, które można wykorzystać potem medytując – przygotowujemy ciało do komfortowego przebywania bez ruchu. Stajemy się „bezcieleśni” w sensie zupełnej nieobecności wrażeń płynących z ciała. Uwaga pozostaje niezakłócona a umysł spokojny, jak tafla górskiego jeziora. Z pewnością tak jest. Wyjaśnienie to jednak mnie nie satysfakcjonuje, bo przecież znane są techniki medytacji w czasie chodzenia, wspomniane wcześniej Tai Chi nazywa się też medytacją w ruchu. Nie jest więc niemożliwe osiągnięcie tego celu, jakim jest przygotowanie umysłu do medytacji – poprzez oczyszczenie go z niepożądanych wrażeń płynących z ciała – jedynie poprzez pozycje statyczne.
Na pewien trop naprowadził mnie fragment nauczania Gurujiego, na który natknęłam się ostatnio. Odkryłam go ponownie w nowym kontekście. Otóż rzecz dotyczy Siavasany. Doniosłość prawidłowej praktyki tej pozycji podkreślała na swoich klasach w Instytucie Gita. Doskonale zakonotowałam jej przekaz. Siavasana jako pozycja martwego ciała zdaje się być esencją bezruchu. I właśnie wtedy, kiedy ciało w jak największej części pozostaje podparte i dzięki temu zrelaksowane stajemy się nie tylko w nieomal doskonały sposób „bezcieleśni”. Nasz umysł nie ma też żadnych powodów do tego, aby takim ciałem sterować. I to właśnie ma tu kluczowe znaczenie.
Czym jest bezruch dla umysłu?
Dobre pytanie… Mam taką oto hipotezę roboczą, która może rzucić trochę światła na to zagadnienie. Otóż wydaje się, że ruch jest podstawową formą albo przejawem działania. Działanie zaś z reguły zmierza do realizacji jakiegoś celu, z perspektywy którego pewne „ruchy” czy też działania są pożądane inne z kolei nie. Zadaniem umysłu jest rozstrzygać, które działania powinny zostać podjęte, a których należy unikać. Jeśli chcę się napić to raczej powinnam sięgnąć otwartą dłonią po szklankę niż trącić ją przedramieniem, bo po strąceniu jej zawartość się wyleje i nie zaspokoję mojego pragnienia – nie osiągnę zamierzonego celu.
Oczywiście w szerszej perspektywie mój umysł zajmuje się również rozstrzyganiem, które cele są dla mnie bardziej pożądane od innych, zwłaszcza w sytuacjach, w których pojawia się między nimi konflikt. Jeśli zadzwoni telefon w momencie kiedy sięgam po szklankę, to muszę podjąć decyzję, czy ważniejsze jest podniesienie słuchawki, czy zaspokojenie pragnienia. W każdym z tych przypadków mamy do czynienia z pewnymi celami, których realizacja narzuca polaryzację pożądane vs niepożądane oraz hierarchię – bardziej i mniej pożądane. Roboczo załóżmy, że mamy tu do czynienia z pewnym systemem wartości. To, co mnie tu interesuje, to dostrzeżenie, że w zalążkowej fazie ruch jest manifestacją naszego funkcjonowania w tym systemie.
W pewnej mierze wolne są od tego uwikłania w celowość – działania zautomatyzowane, czyli np. chodzenie, które jest też adaptowane do praktyk medytacyjnych. Ponieważ samo chodzenie wyjęte z kontekstu celu przemieszczania się jest przechadzką – odtwarzaniem sekwencji ruchów, w których kontrolę nasza świadoma część angażować się nie musi. Niemniej pamiętajmy, że u swojego zarania umiejętność stawiania kroków była trenowana jako czynność stanowiąca cel sam w sobie. Chodzenie było więc w pewnym okresie wartością do osiągniecia. Występuje ono również w potocznym rozumieniu i stosowaniu, jako sposób osiągania pewnych celów – „ciągle za czymś gonimy”.
Zdaje się, że zupełny bezruch (o ile o takim można mówić – wszak poruszamy klatką w rytm oddechu, mrugamy powiekami, aby nawilżyć gałki oczne) stwarza sytuację, w której na zupełnie podstawowym poziomie nasz umysł nie jest angażowany w schemat działania, a co za tym idzie – osiągania celów, czyli realizowania związanych z nimi systemów wartości. W tym chciałoby się powiedzieć – prymitywnym sensie – motorycznie nie jesteśmy nakłaniani do oceny, do przykładania wagi – do tego, co nas wewnętrznie w dość intymnym sensie dotyczy. Ta nasza intymna część – ciało oddala się w bezruchu w nicość z uwagi na ocenę sytuacji, przestaje być narzędziem do realizacji jakichkolwiek celów założonych przez umysł. Czy ten rodzaj bezcielesności coś Wam przywodzi na myśl?
25 marca 2012