… giną gdzieś w czeluściach mojej – już prawie – niepamięci. Mniej więcej w tych dniach kwietnia, jakie właśnie przeżywamy w roku 2019 – tylko równo 20 lat temu – odbył się mój pierwszy egzamin nauczycielski Introductory I a zarazem drugi egzamin nauczycielski organizowany w Polsce. Było to jeszcze w czasach kiedy dyplom Introductory I był autoryzowany przez RIMYI w Punie. Ówczesny pierwszy sylabus egzaminacyjny obejmował np. samodzielne wejście do Sirshasany na środku oraz nauczanie tej asany, w taki właśnie sposób. Po zmianach, które Guruji wprowadził do sylabusów nieco później – czyniąc Introductory I dyplomem wewnętrznym dla stowarzyszeń – ten wariant trafił do sylabusa Intermediate Junior I. Ponieważ ów egzamin zdałam – mogę powiedzieć, że obchodzę właśnie okrągły jubileusz inicjacji w nauczanie jogi metodą IYENGARA (R).
Korzystając z tej okazji pozwolę sobie na zatrzymanie się na okresie, który przywiódł mnie do tego właśnie miejsca – okrągłe 20 lat temu. Miałam wtedy 26 lat i trzyletni zaledwie staż w regularnej praktyce jogi – wyłącznie IYENGARA. Jednakże zanim trafiłam na jogę dość intensywnie zajmowałam się innymi formami pracy z ciałem i właśnie ta okoliczność została uznana przez szanowną Komisję Egzaminacyjną za argument przemawiający za warunkowym zaliczeniem mojego egzaminu.
Co zatem poprzedziło zajęcie się jogą? Jeszcze w klasie maturalnej (były to wczesne lata 90te ubiegłego wieku) podjęłam w trybie wieczorowym naukę w studium pantomimy. Tak, o mało nie zostałam zawodowym mimem… Uchroniła mnie przed tym skolioza, która w zderzeniu ze zbyt intensywnym programem z akrobatyki zaowocowała bólami pleców. Akurat akrobatyki uczył nas trener polskiej kadry olimpijskiej. Kiedy patrzył na grupę już nieco sztywnych dwudziestoparolatków, wśród których byłam wyjątkiem jako nastolatka – nie wierzył, że wykrzesa z nas choćby jedno salto. A wykrzesał niestety nie tylko salto – ale to odrębna historia. Poza tym, w programie mieliśmy: balet klasyczny, taniec współczesny (cokolwiek to w tamtych czasach oznaczało), plastykę ruchu/ technikę pantomimy, emisję głosu, aktorstwo i zajęcia teoretyczne. Odpadłam z projektu po półtorej roku, salto wykonałam na egzaminie pierwszorocznym – nawet na piątkę. Jednak o porzuceniu pracy z ciałem jako takiej nie było mowy.
Po maturze dostałam się na studia filozoficzne na UŚ w Katowicach. Poszukiwałam jednak okazji do tego, aby dalej rozwijać się ruchowo. Zapisałam się do studium baletowego a w wakacje pilnie uczestniczyłam w warsztatach organizowanych w Śląskim Teatrze Tańca – w zajęciach z techniki Marthy Graham. Wiele lat później dowiedziałam się, że tworząc ją – Martha czerpała również z jogi. Wkrótce pojawiła się też okazja do tego aby ćwiczyć tę technikę w trakcie roku szkolnego. Jedna z koleżanek ze studium pantomimy po pobycie w Nowym Jorku zaczęła prowadzić zajęcia metody M. Graham na Akademii Muzycznej w Katowicach. Zainteresowanie było znikome, często byłam jej jedyną uczennicą.
Iwona Ludyga – bo o niej tu mowa – jest odpowiedzialna za moje zetknięcie się z jogą IYENGARA. Na jednej z naszych „prywatnych” lekcji pojawiła się z czarną książką (był wtedy rok 1994) z pionowym napisem JOGA. W oparciu o znajdujący się z tyłu spis asan tworzących pierwszą lekcję kursu jogi poprowadziła całkiem zajmujące zajęcia, po których następnego dnia nie mogłam wstać z łóżka – ja osoba po balecie, akrobatyce i innych tam formach ruchu. Poczułam wtedy, że zupełnie „wpadłam”. Nie dlatego, że miałam zakwasy wszędzie, ale dlatego, że czułam iż ta metoda ruchu daje mi dostęp do mojego ciała na skalę, na jaką nie dawała mi tego żadna inna technika pracy z ciałem. Dzięki niej mogłam dotrzeć do miejsc, które wcześniej pozostawały gdzieś na peryferiach ruchu, świadomości a nawet czucia. Skserowałam sobie więc ów spis asan oraz zdjęcia i instrukcje do pozycji z pierwszej lekcji a następnie próbowałam praktykować to w domu. Mój zapał szybko jednak ostygł. Wiedziałam natomiast, że muszę znaleźć nauczyciela tej metody.
Moje poszukiwania doprowadziły mnie na trop Konrada Kocota, a że akurat planowałam przeniesienie się z Uniwersytetu Śląskiego na Jagielloński – uznałam, że to dodatkowa okoliczność wspierająca mój zamiar przeprowadzki do Krakowa.
Kiedy znalazłam się w moim upragnionym Krakowie – jesienią 1995 roku – Konrada akurat w nim nie było. Zapewne siedział w Indiach pobierając nauki u swoich mistrzów. Żeby nie tracić czasu skierowałam się na zajęcia jogi IYENGARA, które były dostępne i tym sposobem wiosną 1996 roku zaczęłam praktykę u mojej pierwszej nauczycielki – Beaty Jamińskiej. Telefon z moim zgłoszeniem na zajęcia odebrała Ania Brzegowa, która Beacie wtedy asystowała. Poprosiłam ją o zapisanie mnie do grupy średniozaawansowanej, bo przecież praktykowałam od czasu do czasu tę jedną lekcję z czarnej książki. Na szczęście przydzielono mnie do początkujących, bowiem w tamtych czasach przetrwać zajęcia dla początkujących kiedy było się faktycznie początkującym – to był prawdziwy wyczyn. Sala gimnastyczna w szkole przy Kleparzu nabita była ludźmi po brzegi a Beata chodziła i poprawiała każdego, grupa stała więc w tych wojownikach i innych trójkątach po kilka minut na stronę. Nie było mowy, żeby ktoś mógł wyjść wcześniej – obowiązywał nas ścisły rygor. Jak w wojsku. Później dowiedziałam się, że była to szkoła Sławka Bubicza – znanego wszystkim – prekursora jogi IYENGARA w Polsce.
W styczniu 1997 roku z kolei to Beata wyjechała do Indii – do RIMYI na swój pierwszy staż a zarazem miesięczny warsztat prowadzony przez BKS Iyengara razem Gitą poświęcony w całości tematyce kobiecej (do dziś studiuję skrypt z tych warsztatów). Była tam jedyną osobą z Polski. Wtedy właśnie udało mi się namierzyć Konrada. Początkowo – po wojskowym drylu Beaty – jego zajęcia wydały mi się mało pociągające. Jednak po kilku klasach spodobało mi się łagodniejsze podejście do praktyki asan, zorientowane na uważność i … mniejsze grupy. Jedno niewątpliwie łączyło w tamtych czasach zajęcia Beaty i Konrada – pierońsko zimne sale gimnastyczne. O standardach czystości nie wspominając. Co nastąpiło później dowiecie się z kolejnego wpisu.